Najnowsze wpisy, strona 12


wrz 29 2005 Pana Cogito przygody z muzyką
Komentarze: 1

Zawsze, kiedy nie będę wiedzial, co powiedzieć, zawsze kiedy nie będę mógł napisać tego, co chciałbym, Pawełku, umówmy się, zawsze wtedy będę wpisywał jakiś wiersz, żeby w ten sposób jakoś dać ujście... Poza tym nieraz komuś coś kojarzy się z muzyką, bo akurat czegoś podczas czegoś sluchał. Ja mam tak z wierszami i zresztą nie tylko z wierszami. Na zawsze czas tuż przed urodzeniem się Jaśka, wizyty w szpitalu będą mi się kojarzyć z Białoszewskim, a troszeczkę wcześnie z Pawlikowską-Jasnorzewską. Złączył mi się też wiersz Kochanowskiego o moście warszawskim z jedną białoruską łąką - zupełnie bez związku wydawałoby się, chociaż wtedy jakieś znajdowałem.

Pawełku (twoja dobra, dobra twarz), za dzisiejszy dzień, za twoje przyjście do mnie i twoje spojrzenie i za trzy kropki w kwadratowym nawiasie ulejmy się w Herbercie Zbigniewie. Dla Ciebie, na moje tego dnia i ciebie w nim zapamiętanie - Pana Cogito przygody z muzyką.

1.

dawno temu

właściwie od zarania życia

Pan Cogito uległ

zwodniczym urokom muzyki

 

przez bory niemowlęctwa

niósł go śpiewny głos matki

 

ukraińskie niańki

nuciły do snu

rozlewną jak Dniepr kołysankę

 

rósł

jakby przynaglany dźwiękami

w akordach

dysonansach

zawrotnym crescendo

 

otrzymał podstawowe

wykształcenie muzyczne

co prawda niepełne

Szkoła Gry na Fortepianie

(zeszyt pierwszy)

 

pamięta głody studenckie

dotkliwsze niż głód jadła

gdy czekał przed koncertem

na łaskę darmowego biletu

 

trudno powiedzieć kiedy

zaczęły go nękać

wątpliwości

skrupuły

wyrzuty sumienia

 

słuchał muzyki rzadko

nie tak jak dawniej zachłannie

z rosnącym zawstydzeniem

 

wyschło źródło radości

 

mistrzowie

motetu

sonaty

fugi

nie byli temu winni

 

zmieniły się

obroty rzeczy

pola grawitacji

a wraz z nimi

wewnętrzna oś

Pana Cogito

 

nie mógł

wejść do rzeki

dawnego upojenia

 

2.

Pan Cogito

zaczął gromadzić

argumenty przeciw muzyce

 

jakby miał zamiar napisać

traktat o zawiedzionym uczuciu

 

zagłuszyć harmonię

gniewną retoryką

 

zrzucić ciężar własny

na wątłe ramiona skrzypiec

 

na jasną twarz

kaptur anatemy

 

ale zważmy bezstronnie

ona

nie jest bez winy

 

jej mało chwalebne początki -

dźwięki w interwałach

poganiały do pracy

wyciskały pot

 

Etruskowie chłostali niewolników

przy wtórze piszczałek i fletów

 

a zatem

moralnie obojętna

jak boki trójkąta

spirale Archimedesa

anatomia pszczoły

 

porzuca trzy wymiary

flirtuje z nieskończonością

kładzie na otchłań czasu

znikliwe ornamenty

 

jej siła ukryta i jawna

budziła niepokój filozofów

 

boski Platon ostrzegał -

zmiany stylu muzyki

powodują przewrót społeczny

obalenie praw

 

łagodny Leibniz pocieszał

że jednak porządkuje

i jest ukrytym

arytmetycznym

ćwiczeniem

duszy

 

ale czym jest

czym jest naprawdę

 

metronomem wszechświata

egzaltacją powietrza

medycyną niebieską

parowym gwizdkiem emocji

 

3.

Pan Cogito

zawiesza bez odpowiedzi

rozważania nad istotą muzyki

 

nie daje mu tylko spokoju

tyrańska władza tej sztuki

 

impet z jakim się wdziera

do naszego wnętrza

 

zasmuca bez powodu

raduje bez przyczyny

 

napełnia krwią bohaterów

zajęcze serca rekrutów

 

rozgrzesza nazbyt łatwo

za darmo oczyszcza

 

- a któż to dał jej prawo

tak szarpać za włosy

wyciskać łzy z oczu

podrywać do ataku

 

Pan Cogito

skazany na kamienną mowę

chrapliwe sylaby

adoruje skrycie

ulotną lekkomyślność

 

karnawał wyspy i gaje

poza dobrem i złem

 

prawdziwym powodem rozstanie

jest niezgodność charakterów

 

inna symetria ciała

inne obroty sumienia

 

Pan Cogito

bronił się zawsze

przed dymami czasu

 

cenił konkretne przedmioty

cicho stojące w przestrzeni

 

uwielbiał rzeczy trwałe

prawie nieśmiertelne

 

marzenia o mowie cherubów

zostawial w ogrojcu marzeń

 

wybrał

to co podlega

ziemskim miarom i sądom

 

by gdy nadejdzie godzina

mógł przystać bez szemrania

 

na próbę kłamstwa i prawdy

na próbę ognia i wody

klemens : :
wrz 29 2005 przeloty
Komentarze: 1

Blondynka już już ma wysiadać, bo to jej stacja. Ale odwraca się jeszcze w drzwiach przedziału.

- Kim pan jest?

Oderwany od czytania... byyyyyyyyyyyy.... kim ja jestem.... yyyyyy, to znaczy co?

- No niech pan powie, bo widzi pan, że wysiadam. Kim pan jest?

Cztery godziny temu po jednym takim zdarzeniu w barze uniwersyteckim pomyślałem sobie, że trzeba być otwartym, otwartym na wszystko. Dlatego chętnie bym jej odpowiedział, ale zaraz odjeżdżamy, a ona musi wysiąść, mam może trzy sekundy i nie wiem kim jestem.

- Dlaczego pani pyta? - gram na czas, co w tej sytuacji podnosi adrenalinę.

Blondynka się waha. Rzut oka za okno.

- Bo jest pan pierwszym facetem, którego widzę, który czyta "Dialog".

"Dialog" to dość popularny, chociaż dotowany, miesięcznik poświęcony współczesnej dramaturgii.

- Żartuje pani.

- Nie. To kim pan jest.

Boże! Co mam odpowiedzieć.

- Właśnie wydałem książkę - rzucam rozpaczliwie.

- A ja właśnie miałam premierę - mówi blondynka, patrząc mi prosto w oczy.

Cisza.

- To co? - pyta. - Wymieniamy telefony?

Zdążyłem zapisać i podać telefon, zanim pociąg ruszył.

klemens : :
wrz 28 2005 radio
Komentarze: 6

Ha! Dałem autograf Hannie Marii Gizie :))))

Dziś. 17.05. Program II Polskiego Radia.

klemens : :
wrz 19 2005 Poszło
Komentarze: 7

do księgarni, do hurtowni, do empików i matrasów, najpierw na Warszawę, potem na resztę kraju, gdzieś za 3-4 dni część ma dotrzeć z powrotem do Bielska, tylko teraz od hurtownika do księgarni. Będzie w tych księgarniach, które będą chciały, nie będzie w tych, którch "Kołchoz" nie zainteresuje. Idź dziecko w imię Boże!

klemens : :
wrz 18 2005 Do Płużyn ciemnego boru wjechawszy
Komentarze: 6

A to jeden z fragmentów "Kołchozu", które najbardziej lubię :)

 

-         Mówię ci, że ktoś tam szedł.

-         Nikto tam nie szedł. Zwidziało ci się, głupi.

-         Mówię ci, że szedł.

-         Kto by tam szedł, głupi.

-         Samaś głupia. Szedł i zniknął. Wiem, co mówię.

Mężczyzna i kobieta. Podniesione, troszeczkę skrzekliwe głosy. Kłócą się, ale nie ma w tym agresji, tak jakby zawsze w ten sposób z sobą rozmawiali. Głosy zbliżają się. Pszczoły latają koło mnie. Wstaję. Dziadek i babula w wielkiej chuście zarzuconej na plecy zatrzymują się zaskoczeni. Dziadek podpiera się kijem, ale nie jest zgarbiony. Ma na sobie jakiś stary dres. Widzę, że, kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, postanawiają przejść koło mnie bez słowa i bez pytania. O nie! Zatrzymuję ich.

-         Przepraszam bardzo. Dzień dobry.

Mruczą coś pod nosem. Są trochę wystraszeni. Usiłują przejść.

-         Czy to Płużyny? – pytam.

Pokazują, że nie rozumieją, o co mi chodzi.

- Czy ta wioska się Płużyny nazywa?! – pytam dwa razy głośniej.

Dziadek śmieje się.

-         Gdzie tam Płużyny. Płużyny za lasem. Tu żadne Płużyny – zaśmiewa się, jakbym opowiedział dowcip.

-         To co to za wioska? – pokazuję dwie chatki za zakrętem ścieżki. – Jak się nazywa?!!! – krzyczę.

-         Biały Ług – mówi tym razem z powagą i z naciskiem dziadek.

Wiem, że nie spytają, chociaż są ciekawi. Przedstawiam się zatem, mówię skąd jestem, skąd i dokąd idę, słuchają uważnie. Pytam o drogę do Płużyn.

-         Najprościej przez las, ale w lesie zabłądzisz. Lepiej iść przez pola, ale przez pola trzeba drogę znać, a ty nie znasz – dziadek zastanawia się. – Najlepiej by ci było gdybyś poszedł przez pola i przez las i potem przez pola.

Słucham go z powagą. Babka kiwa głową.

-         Ale pewnie pobłądzisz, bo nie będziesz znał drogi – dziadek drapie się po głowie. – Najprościej by ci iść, tam gdzie się moje kozy pasą i skręcić do lasu, a w lesie, gdzie koleiny po czołgach, skręcić na Płużyny i potem koło tabliczki, tak jak stoi chata, wedle jabłonek, nie iść na kołchoz, tylko na potoczek. I już będą Płużyny.

-         No dobrze, dziękuję – wzdycham, mrużąc oczy od słońca. – Do widzenia.

Po chwili słyszę tupot za plecami. Babka została koło stogu siana, a dziadek biegnie za mną.

-         Nie trafisz. Drogi nie znajdziesz. Ja cię poprowadzę, zajrzę sobie do kóz i wrócę.

Idziemy razem. Mówi, że nazywa się Paweł Trojanowicz. Jest muzykantem. Jest przygłuchy, także dość szybko rezygnuję z dalszego zadawania pytań.

-         Jak będziesz w Płużynach, powiedz, że prowadził cię Paweł Trojanowicz – poleca. – Jak nie będą pamiętać, powiedz, że grałem tam na harmonii, na weselu. To na pewno będą wiedzieć.

Potakuję. Powiem.

Idziemy przez wielkie pole kukurydzy. Paweł Trojanowicz jest do kukurydzy wrogo nastawiony. Uderza kolby łokciem. Zrywa jedną i rzuca na ziemię.

-         Job twoju mać! – krzyczy. – Jak ja ciebie nienawidzę! – mówi do kukurydzy. – Lubisz kukurydzę? – pyta. Kręcę niepewnie głową ani na tak ani na nie. Paweł Trojanowicz wyrywa jedną kukurydzę i podtyka mi pod nos.

-         Żeby to chociaż prawdziwa kukurydza była, a to takie gówno! Patrz! – łamie kolbę, pokazuje nasiona. – To twarde, jak łyko. Niby to na paszę dla zwierząt, ale zwierzęta tego nie chcą jeść. Wyrzuca cię to gówno tonami. Ziemię tylko psuje.

Chwilę idziemy w ciszy, ale znowu jakaś kukurydza pochyla się na ścieżkę i staje Pawłowi na drodze. Uderza ją pięścią.

-         Tu taka dobra ziemia była. Ja jeszcze pamiętam – mówi. – Zboże tu rosło jak marzenie. A to gówno wszystką ziemię psuje i nic z tego nie ma.

Kopie w kukurydziane łodygi.

-         To po co ją sadzili? – pytam nieśmiało, ale i tak muszę pytanie powtórzyć dość głośno.

-         Po co?! – Paweł Trojanowicz zatrzymuje się i patrzy na mnie, jakby mnie chciał uderzyć. – A chuj jego wie po co! – spluwa na kukurydziane liście i idziemy dalej.

-         Chruszczow nasadził – mówi. – Jego mania taka była, żeby nam tu wszędzie wsadzić kukurydzę. Tu nigdy żadna kukurydza nie rosła. I rozpleniło się to gówno, jak zaraza. Job twoju mać! Zawsze jak tędy idę to mnie krew zalewa.

Kukurydziane pole kończy się. Przed nami duża polana z kilkoma pagórkami porośniętymi trawą, a za nimi las. Na jednym z pagórków pasą się dwie kozy przywiązane do palika.

-         No odprowadzę cię jeszcze do lasu, żebyś nie zabłądził – mówi Trojanowicz.

-         A tu wojsko stało za kubańskiej wojny – zatacza ręką półokrąg pokazując teren od kukurydzianego pola do lasu.

-         Za kubańskiej wojny? – dziwię się.

-         No za kubańskiej wojny! – dziwi się, że się dziwię.

-         Za Chruszczowa? – upewniam się.

-         No mówię, za kubańskiej wojny! – niecierpliwi się Trojanowicz. – Tu wszędzie czołgi stały, wozy pancerne, samoloty latały w powietrzu. W lesie manewry robili. Stąd koleiny po czołgach zostały.

W takich koleinach zabłądziłem – myślę.

Wchodzimy do lasu. Rozwidlenie dróg – jedno, drugie.

-         Pobłądzisz. Pójdę z tobą jeszcze kawałek – mówi dziadek.

-         Ja byłem na Kubie – stwierdza nagle. – Jak byłem w wojsku. Za afgańskiej wojny już byłem za stary, ale na Kubie byłem i w Korei byłem.

Drepczemy po piasku, trudno się idzie. Paweł Trojanowicz ma rozciapane buty, nie wiem czy to kapcie, czy stare tenisówki. Wytrzepuje szyszkę z buta.

-         A tu się czołg przewrócił. Trzeba go było podnosić – pokazuje jakieś miejsce za drzewami.

-         Teraz już w lesie niebezpiecznie nie jest – mówi. – Zwierząt mało zostało. Przetrzebione. Rżnęli las, jak były manewry. Te wszystkie iglaki wtedy posadzili – pokazuje całe rzędy drzew iglastych. – Władza wymyśliła, że tu mają być iglaste drzewa. Kiedyś inaczej było. Przyjeżdżają tu strzelać do zwierząt, jak mają zapłacone zezwolenie. Miejscowym strzelać nie wolno, job twoju mać, każą zezwolenie kupić, a jak leśniczy złapie, do więzienia biorą.

Zastanawia się nad czymś. Wreszcie odważa się zadać mi pytanie.

-         A u was w Polsce telewizor dobrze odbiera?

Długo myślę nad odpowiedzią.

-         Dobrze – decyduję.

Kiwa głową.

-         Zawsze?

-         Raczej tak. A u was?

-         No. Tak sobie.

Kawałek idziemy w ciszy. Myśli nad czymś.

-         A macie ciepłą wodę w Polsce?

-         No raczej mamy.

-         Acha. Znaczy ciepła woda wszędzie już dotarła – stwierdza z powagą. – A susza jest u was? – pyta po chwili.

-         No jest – mówię. Cieszy się.

-         To tak jak u nas.

-         A żniwa już skończyliście?

-         Nie – strzelam.

-         No, my też jeszcze nie – potakuje ze zrozumieniem. – Właściwie to bym mógł już wracać – mówi. – Ale jeszcze cię kawałek odprowadzę, żebyś nie pobłądził. Tu pobłądzić łatwo.

Wychodzimy z lasu na rozległe łąki.

-         A tu były Płużyny – mówi Trojanowicz.

-         Jak to były? – niepokoję się.

-         Zanim je przenieśli.

-         A dlaczego je przenieśli?

-         Bo zrobili kołchoz.

-         No i co z tego, że zrobili kołchoz?

-         Zrobili tu pola. Taki był plan. Że tu będą pola, a tam wieś.

-         Nie rozumiem.

Trojanowicz niecierpliwi się.

-         Jak każdy miał swoje pole, to było inaczej, a jak połączyli w kołchozowe, to wymyślili, że tu będą kartofle, tam żyto, tam pszenica i chaty trzeba było przenieść.

No dobrze, widzę, że się denerwuje, niech będzie, że rozumiem.

-         Ale tu nie ma ani kartofli, ani żyta, ani pszenicy, jest trawa – dopytuję jednak.

-         No bo tam jest kukurydza!!! – wrzeszczy Trojanowicz pokazując ręką gdzieś poza łąkę, jakby komuś wygrażał. Koniec tematu.

Za kolejnym pagórkiem widać w oddali jabłonki i starą chatę. Z tyłu zabudowania kołchozu. Stajemy na szczycie pagórka.

-         Masz swoje Płużyny – mówi Trojanowicz. – Od jabłonek idź w przeciwną stronę niż kołchoz. A ja tu sobie skręcę przez pola do moich kóz – mówi i ściska mi na pożegnanie dłoń. Po chwili znika za pagórkiem.

-         A nie zapomnij powiedzieć, kto cię poprowadził – słyszę krzyk zza pagórka.

 

"Zupa Dominika" to próbka następnej - w ramach testowania :)

klemens : :