Archiwum wrzesień 2005, strona 1


wrz 18 2005 Do Płużyn ciemnego boru wjechawszy
Komentarze: 6

A to jeden z fragmentów "Kołchozu", które najbardziej lubię :)

 

-         Mówię ci, że ktoś tam szedł.

-         Nikto tam nie szedł. Zwidziało ci się, głupi.

-         Mówię ci, że szedł.

-         Kto by tam szedł, głupi.

-         Samaś głupia. Szedł i zniknął. Wiem, co mówię.

Mężczyzna i kobieta. Podniesione, troszeczkę skrzekliwe głosy. Kłócą się, ale nie ma w tym agresji, tak jakby zawsze w ten sposób z sobą rozmawiali. Głosy zbliżają się. Pszczoły latają koło mnie. Wstaję. Dziadek i babula w wielkiej chuście zarzuconej na plecy zatrzymują się zaskoczeni. Dziadek podpiera się kijem, ale nie jest zgarbiony. Ma na sobie jakiś stary dres. Widzę, że, kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, postanawiają przejść koło mnie bez słowa i bez pytania. O nie! Zatrzymuję ich.

-         Przepraszam bardzo. Dzień dobry.

Mruczą coś pod nosem. Są trochę wystraszeni. Usiłują przejść.

-         Czy to Płużyny? – pytam.

Pokazują, że nie rozumieją, o co mi chodzi.

- Czy ta wioska się Płużyny nazywa?! – pytam dwa razy głośniej.

Dziadek śmieje się.

-         Gdzie tam Płużyny. Płużyny za lasem. Tu żadne Płużyny – zaśmiewa się, jakbym opowiedział dowcip.

-         To co to za wioska? – pokazuję dwie chatki za zakrętem ścieżki. – Jak się nazywa?!!! – krzyczę.

-         Biały Ług – mówi tym razem z powagą i z naciskiem dziadek.

Wiem, że nie spytają, chociaż są ciekawi. Przedstawiam się zatem, mówię skąd jestem, skąd i dokąd idę, słuchają uważnie. Pytam o drogę do Płużyn.

-         Najprościej przez las, ale w lesie zabłądzisz. Lepiej iść przez pola, ale przez pola trzeba drogę znać, a ty nie znasz – dziadek zastanawia się. – Najlepiej by ci było gdybyś poszedł przez pola i przez las i potem przez pola.

Słucham go z powagą. Babka kiwa głową.

-         Ale pewnie pobłądzisz, bo nie będziesz znał drogi – dziadek drapie się po głowie. – Najprościej by ci iść, tam gdzie się moje kozy pasą i skręcić do lasu, a w lesie, gdzie koleiny po czołgach, skręcić na Płużyny i potem koło tabliczki, tak jak stoi chata, wedle jabłonek, nie iść na kołchoz, tylko na potoczek. I już będą Płużyny.

-         No dobrze, dziękuję – wzdycham, mrużąc oczy od słońca. – Do widzenia.

Po chwili słyszę tupot za plecami. Babka została koło stogu siana, a dziadek biegnie za mną.

-         Nie trafisz. Drogi nie znajdziesz. Ja cię poprowadzę, zajrzę sobie do kóz i wrócę.

Idziemy razem. Mówi, że nazywa się Paweł Trojanowicz. Jest muzykantem. Jest przygłuchy, także dość szybko rezygnuję z dalszego zadawania pytań.

-         Jak będziesz w Płużynach, powiedz, że prowadził cię Paweł Trojanowicz – poleca. – Jak nie będą pamiętać, powiedz, że grałem tam na harmonii, na weselu. To na pewno będą wiedzieć.

Potakuję. Powiem.

Idziemy przez wielkie pole kukurydzy. Paweł Trojanowicz jest do kukurydzy wrogo nastawiony. Uderza kolby łokciem. Zrywa jedną i rzuca na ziemię.

-         Job twoju mać! – krzyczy. – Jak ja ciebie nienawidzę! – mówi do kukurydzy. – Lubisz kukurydzę? – pyta. Kręcę niepewnie głową ani na tak ani na nie. Paweł Trojanowicz wyrywa jedną kukurydzę i podtyka mi pod nos.

-         Żeby to chociaż prawdziwa kukurydza była, a to takie gówno! Patrz! – łamie kolbę, pokazuje nasiona. – To twarde, jak łyko. Niby to na paszę dla zwierząt, ale zwierzęta tego nie chcą jeść. Wyrzuca cię to gówno tonami. Ziemię tylko psuje.

Chwilę idziemy w ciszy, ale znowu jakaś kukurydza pochyla się na ścieżkę i staje Pawłowi na drodze. Uderza ją pięścią.

-         Tu taka dobra ziemia była. Ja jeszcze pamiętam – mówi. – Zboże tu rosło jak marzenie. A to gówno wszystką ziemię psuje i nic z tego nie ma.

Kopie w kukurydziane łodygi.

-         To po co ją sadzili? – pytam nieśmiało, ale i tak muszę pytanie powtórzyć dość głośno.

-         Po co?! – Paweł Trojanowicz zatrzymuje się i patrzy na mnie, jakby mnie chciał uderzyć. – A chuj jego wie po co! – spluwa na kukurydziane liście i idziemy dalej.

-         Chruszczow nasadził – mówi. – Jego mania taka była, żeby nam tu wszędzie wsadzić kukurydzę. Tu nigdy żadna kukurydza nie rosła. I rozpleniło się to gówno, jak zaraza. Job twoju mać! Zawsze jak tędy idę to mnie krew zalewa.

Kukurydziane pole kończy się. Przed nami duża polana z kilkoma pagórkami porośniętymi trawą, a za nimi las. Na jednym z pagórków pasą się dwie kozy przywiązane do palika.

-         No odprowadzę cię jeszcze do lasu, żebyś nie zabłądził – mówi Trojanowicz.

-         A tu wojsko stało za kubańskiej wojny – zatacza ręką półokrąg pokazując teren od kukurydzianego pola do lasu.

-         Za kubańskiej wojny? – dziwię się.

-         No za kubańskiej wojny! – dziwi się, że się dziwię.

-         Za Chruszczowa? – upewniam się.

-         No mówię, za kubańskiej wojny! – niecierpliwi się Trojanowicz. – Tu wszędzie czołgi stały, wozy pancerne, samoloty latały w powietrzu. W lesie manewry robili. Stąd koleiny po czołgach zostały.

W takich koleinach zabłądziłem – myślę.

Wchodzimy do lasu. Rozwidlenie dróg – jedno, drugie.

-         Pobłądzisz. Pójdę z tobą jeszcze kawałek – mówi dziadek.

-         Ja byłem na Kubie – stwierdza nagle. – Jak byłem w wojsku. Za afgańskiej wojny już byłem za stary, ale na Kubie byłem i w Korei byłem.

Drepczemy po piasku, trudno się idzie. Paweł Trojanowicz ma rozciapane buty, nie wiem czy to kapcie, czy stare tenisówki. Wytrzepuje szyszkę z buta.

-         A tu się czołg przewrócił. Trzeba go było podnosić – pokazuje jakieś miejsce za drzewami.

-         Teraz już w lesie niebezpiecznie nie jest – mówi. – Zwierząt mało zostało. Przetrzebione. Rżnęli las, jak były manewry. Te wszystkie iglaki wtedy posadzili – pokazuje całe rzędy drzew iglastych. – Władza wymyśliła, że tu mają być iglaste drzewa. Kiedyś inaczej było. Przyjeżdżają tu strzelać do zwierząt, jak mają zapłacone zezwolenie. Miejscowym strzelać nie wolno, job twoju mać, każą zezwolenie kupić, a jak leśniczy złapie, do więzienia biorą.

Zastanawia się nad czymś. Wreszcie odważa się zadać mi pytanie.

-         A u was w Polsce telewizor dobrze odbiera?

Długo myślę nad odpowiedzią.

-         Dobrze – decyduję.

Kiwa głową.

-         Zawsze?

-         Raczej tak. A u was?

-         No. Tak sobie.

Kawałek idziemy w ciszy. Myśli nad czymś.

-         A macie ciepłą wodę w Polsce?

-         No raczej mamy.

-         Acha. Znaczy ciepła woda wszędzie już dotarła – stwierdza z powagą. – A susza jest u was? – pyta po chwili.

-         No jest – mówię. Cieszy się.

-         To tak jak u nas.

-         A żniwa już skończyliście?

-         Nie – strzelam.

-         No, my też jeszcze nie – potakuje ze zrozumieniem. – Właściwie to bym mógł już wracać – mówi. – Ale jeszcze cię kawałek odprowadzę, żebyś nie pobłądził. Tu pobłądzić łatwo.

Wychodzimy z lasu na rozległe łąki.

-         A tu były Płużyny – mówi Trojanowicz.

-         Jak to były? – niepokoję się.

-         Zanim je przenieśli.

-         A dlaczego je przenieśli?

-         Bo zrobili kołchoz.

-         No i co z tego, że zrobili kołchoz?

-         Zrobili tu pola. Taki był plan. Że tu będą pola, a tam wieś.

-         Nie rozumiem.

Trojanowicz niecierpliwi się.

-         Jak każdy miał swoje pole, to było inaczej, a jak połączyli w kołchozowe, to wymyślili, że tu będą kartofle, tam żyto, tam pszenica i chaty trzeba było przenieść.

No dobrze, widzę, że się denerwuje, niech będzie, że rozumiem.

-         Ale tu nie ma ani kartofli, ani żyta, ani pszenicy, jest trawa – dopytuję jednak.

-         No bo tam jest kukurydza!!! – wrzeszczy Trojanowicz pokazując ręką gdzieś poza łąkę, jakby komuś wygrażał. Koniec tematu.

Za kolejnym pagórkiem widać w oddali jabłonki i starą chatę. Z tyłu zabudowania kołchozu. Stajemy na szczycie pagórka.

-         Masz swoje Płużyny – mówi Trojanowicz. – Od jabłonek idź w przeciwną stronę niż kołchoz. A ja tu sobie skręcę przez pola do moich kóz – mówi i ściska mi na pożegnanie dłoń. Po chwili znika za pagórkiem.

-         A nie zapomnij powiedzieć, kto cię poprowadził – słyszę krzyk zza pagórka.

 

"Zupa Dominika" to próbka następnej - w ramach testowania :)

klemens : :
wrz 17 2005 Zupa Dominika
Komentarze: 4

Dominik siedzi przy stole. Je zupę. Mama Dominika wkłada sobie łyżkę z zupą do ust, chłodzi ją śliną, wsuwa koniuszek łyżki między dopiero co od dziąseł odrosłe zęby Dominika i podnosi łyżkę, żeby się zlało. Jest cicho.

-         Przy obiedzie się nie gada – mówi do Dominika tata.

-         Jedz, bo się udławisz – mówi do Dominika mama.

-         Jak nie umiesz jeść, to idź jeść do kibla – mówi do Dominika ojciec i pochyla się nad talerzem tak, jakby wciągał zupę nosem. Mlaska do tego i beka. A potrafi beknąć tak, że aż szyby w oknie zaśpiewają.

-         Za mamusię. Za tatusia – mówi mama Dominika.

I w tej ciszy nagle z hukiem trzaskają, rozwalone na oścież drzwi do mieszkania. Wpada Mariuszowa – kobieta z długimi włosami, ładna, a za nią Mariusz z pasem dużym, wojskowym z dużą, pozłacaną klamrą - wyjętym ze spodni, które przytrzymuje z przodu ręką. Robią szybką rundę dookoła stołu, Mariuszowa omal nie wyrabia na ostrym zakręcie, przytrzymuje się dłonią krzesła, na którym siedzi Dominik. Mama Dominika łapie go, żeby nie spadł i próbuje dotknąć ręki Mariuszowej, ale ona już ledwo umknęła przed świszczącym, wymierzonym w plecy ciosem metalowej klamry, już biegnie dalej.

-         Ratujcie – wyszeptała w drzwiach i łomotnęła na korytarzu w ścianę, kiedy chciała minąć wiadro z wodą. A potem krzyki, jak szczęknięcia psa i chrząknięcia Mariusza:

-         Do domu mi, kurwa, do domu marsz! Biegiem, kurwa! Już!

Tata Dominika wstał od zupy i powoli zamknął drzwi. Popatrzyli na siebie z mamą Dominika. Roześmiał się krótko, kpiąco, a kiedy on się roześmiał, mama Dominika uśmiechnęła się też uspokojona. Tak, jakby ktoś wszedł i wysikał się po pijanemu na podłogę twojego mieszkania – taki śmiech.

-         Widzisz, jak masz dobrze? – podsumował ojciec Dominika, zwracając się do mamy Dominika. Bo z każdej sytuacji można wyciągnąć naukę.

 

 

klemens : :
wrz 15 2005 Książka
Komentarze: 6
klemens : :
wrz 14 2005 Bez tytułu
Komentarze: 10

Garść refleksji po powrocie:

1. Na Dworcu Centralnym czuję się już trochę jak w domu.

2. Posiadanie mapy w dużym mieście zdecydowanie poprawia nastrój.

3. Warto iść się zapoznać w realu, tu i ówdzie.

4. Niektórzy ludzie grzeją, jak kominki.

5. Napis: "Największa księgarnia w Warszawie" wbrew pozorom może oznaczać, że mają tam najwięcej miejsca między książkami.

6. Rozmawianie przed kamerą zawsze jest trochę dziwaczne.

7. Młode lekarki mogą być całkiem w porządku.

8. Na XXX piętrze Pałacu Kultury jest pusto, zimno, wieje, a wystawa "Filmowy pałac" to żenada (Czarek Pazura z tektury).

9. Pociąg to mój ulubiony rodzaj czytelni.

klemens : :
wrz 09 2005 Zebranie
Komentarze: 6

Siedzieliśmy na małych, żółtych i czerwonych krzesełkach. Mamy w większości odstrzelone, plecy gołe wystają, 4 facetów.

- Proszę państwa, musimy wybrać wysokość ubezpieczenia. W pierwszym wariancie w razie śmierci dziecka dostaniecie państwo 12 tysięcy złotych, w drugim 10, w trzecim 8.

Wybraliśmy 10 tys. Potem doczytałem, ze to tylko w razie śmierci nagłej. Jeśli dziecko umrze śmiercią naturalną, zapłacą ponad dwukrotnie mniej.

Kiedy przegłosowaliśmy sprawy ostateczne, wybrano radę rodziców.

- Może jakiś pan - zaproponowała pani dyrektor. - Z panem zawsze jest milej.

Pomyślałem, że ze mną raczej na pewno nie będzie milej, przede mną siedział taki wysoki, dobrze zbudowany facet, który wyglądał jak z tych reklamówek, co się dzieją podczas wysokogórskich spinaczek, gdzie oni wisząc na ścianie piją jakieś reklamowane napoje. Ale on się nie zgłosił. Czekałem. Zgłosiły się mamusie.

Wieczorem udałem się na koncert Andy, popatrzeć na Anię Dziewit, która wróciła z Chin. Bardzo taka ładna muzyczka, a kawałek instrumentalny całkiem świetny. Nagłośnienie jak zwykle na takich imprezach, do dupy. Dwa słowa z AnDy nawet się udało zamienić.

A może by tak założyć własny zespół.

klemens : :