Archiwum 17 lutego 2006


lut 17 2006 Czwartek
Komentarze: 5

Wracałem z Rycerki. Był późny wieczór. Śnieg sypał i zaklejał szybę. Trzeba było jechać powoli, bo chodniki całe w kilkumetrowych zwałach śniegu i ludzie ślizgają się na wąskich uliczkach. Przypominałem sobie dzień, od początku. Dziś nie rozwijał się sam, powoli, tylko rozpakowałem go siłą, bo trzeba było z psem zdążyć wyjść przed zajęciami. Same dobre rzeczy mnie spotykały. Śnieg sypał. Po obu stronach wielkie, ciemne góry, jak gigantyczne czarne niedźwiedzie. Pomyślałem sobie, że zawsze, jak stąd wracałem, z zajęć, to sobie myślałem, że trzeba by się zatrzymać, wysiąść i postać tu trochę, żeby nie tylko przejeżdżać. No to już dużo okazji nie będzie, to już końcówka. Zjechałem z drogi w Węgierskiej Górce, przy szlaku na Baranią Górę - 4,5 godziny w normalnych warunkach. Teraz pewnie szedłbym z 8. Doszedłbym przed świtem wykończony i wyciapany w błocie i śniegu i w schronisku pomyśleliby, że przed kimś uciekłem, albo co.

Szedłem w tę czarność, w tę górę, w ten las. Po 3 minutach oczy się zaczęły dostrajać i czarność zmieniła się w burość. I to zawsze jest jak stwarzanie. I zobaczyłem rzekę, którą dotąd tylko słyszałem z cicha, i szeroką ścieżkę nad jej brzegiem stromym, wysokim. I pomyślałem sobie, że kiedyś, kiedyś, kiedyś to ludzie nie wychodzili z chat w taką zimną ciemność, siedzieli przy ogniach, przy piecach, bo nie było w takiej ciemności nic poza śmiercią, upiorstwem, wilkami. A teraz z jasności uciekam w tę ciemność, jak na podwieczorek, na deser, po dobrym dniu. Było zimno, twarz mokra, śnieg, pusto strasznie, rzeka, powietrze ciche, jakieś szelesty i szmery, jak to zwykle w lesie, jak to zwykle nocą.

A potem zmieniałem koło, po raz pierwszy w życiu, bo wpadłem w dziurę wielką, jak okopy. Pomógl mi człowiek, który przyniósł metalowy drągal z ciężarówki. I żeśmy ciśli. I jeszcze wizyta w starym domu w centrum miasta, znów wielkie plany, znów wszystko...

klemens : :