sty 24 2005

Arabski dla początkujących


Komentarze: 16

 

Akurat doszła nas wieść o torturowaniu irackich dzieci przez amerykańskich żołnierzy w Abu Gharib, kiedy uczniowie LO IV z szkolnego zespołu „Alert” puszczają amerykański przebój „Cziłała” i zapraszają irackie dzieci do tańca.

- Tego to oni nie tańczą – szepcze mi na ucho Jacek. Wychowawcy nie wstają z miejsc. Chwila niepewności.

Pierwszy zdaje się był mały Murtada, którego imię znaczy ‘sędzia’. Złapał rytm rock’n’rolla., łypnął na chłopaków. Poszło!

Wstała z miejsca subtelna, czarnooka Hind, której imię oznacza ‘Indie’. W spódnicy do ziemi, w chuście na głowie starannie skrywającej włosy nieśmiało naśladuje rock’n’rollowe kroki i wdzięczne gibania, jakie pokazują jej polskie dziewczyny.

Kiedy utwór leci po raz drugi, po raz trzeci jest już pełne szaleństwo tańczą, gibią się i skaczą już wszystkie dzieci – razem, te w chustach i bez, razem wykrzykują „Cziłała”. I tyle w tym radości i czegoś, czego nie potrafię nazwać, że... uwierzcie, nie wytrzymałem, popłakałem się.

 

Tam, gdzie nie ma pustyni

 

Absolutna odmienność języka arabskiego od polskiego jest z początku porażająca. Sznureczki szlaczków pisanych od lewej do prawej. Proszę sobie wyobrazić, że ich alfabet składa się z samych spółgłosek. Samogłoski oznacza się poprzez maleńkie kreseczki i rozmaite znaczki nad albo pod literami.

 

Kamera telewizyjna najeżdżająca na ich twarze – to była jedna z pierwszych rzeczy, jakie dzieci zobaczyły w Polsce.

-         Potraktowali ich jak Saddama, mało im do gardła z tą kamerą nie wjechali – słyszę potem komentarz.

Dzieci speszone. Większość z nich nigdy dotąd nie opuszczała swojego miasta i swojego sierocińca, niektóre widziały też sąsiednie miasta. A tu od razu w błysku fleszy, w świetle kamer.

 

10 chłopców i 10 dziewczynek z dwóch sierocińców w Al Hillah, miasta nad Eufratem, o rzut wojskowym beretem od Babilonu. Oficjalnie podają, że mieszka tam 300 tysięcy ludzi, ale Hassan, jeden z irackich opiekunów grupy, powątpiewa w to. – Kiedy i kto robił te statystyki? Chyba przed pierwszą wojną w zatoce! To nie jest tak duże miasto!

 

Wita ich deszcz. W Iraku ostatnio padało przed kilku laty. Spodziewają się znów w przyszłym roku. Pierwsze wielkie zdziwienie - w Polsce nie ma pustyni!!!

 

Zieleń i góry

 

Bielsko-Biała znane jest w Iraku dzięki służącym tam żołnierzom z 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego.

W lokalnej telewizji puszczają wypowiedź Kazimierza Bienieckiego, prezesa fundacji „Dziecięce marzenia”, że zorganizowanie pobytu dzieci irackich w Bielsku jest formą podziękowania dla bielskiego batalionu za współpracę z fundacją.

Przyjazd dzieci kilkakrotnie odwoływano. Zmieniano plany. Pierwotnie miały być rozlokowane w prywatnych domach, u rodzin. Ale co, jeśli różnice kulturowe okażą się zbyt duże? Wystarczy porównać niektóre zwyczaje związane z higieną osobistą, aby stwierdzić, że istnieje ryzyko konfliktów. Część osób zaangażowanych w akcję, zrezygnowało, stwierdzając że zbyt dużo przeszkód. Sama podróż jest wyzwaniem. Przewieźć dzieci autobusem do Kuwejtu, stamtąd samolotem. Kolejne kraje nie zgadzają się na przesiadkę Irakijczyków na ich terytorium. Wskutek niełatwych negocjacji, Czesi zezwalają na lądowanie w Pradze i przejście do samolotu do Warszawy.

 

Przyjeżdżają do Bielska bardzo późnym wieczorem. Ośrodek wypoczynkowy Zakładu Automatyki i Doskonalenia Zawodowego z widokiem na góry. Mają przed sobą siedem pełnych dni w Polsce, ósmego dnia – wyjazd.

-         Zieleń i góry – odpowiadają dzieci za pośrednictwem tłumaczy, pytane przez dziennikarzy, co im się w Polsce podoba. Będą musiały to jeszcze powtarzać wiele, wiele razy.

 

Precz z tyranem!

 

Ton, w jakim przemówił dyrektor sierocińca dla chłopców, zaskoczył wszystkich – że tak entuzjastycznie, że aż tak będzie dziękował.

Ratusz. Fotoreporterzy. Dzieci jeszcze nieprzyzwyczajone do intensywnego fotografowania, trochę wystraszone. Nie mówią po angielsku, nie mówią po polsku, jedynie arabski. Bawią się balonikami. Przemówienia, jakby nie dla nich, jakby dla tych kilku dorosłych, którzy przyjechali z nimi. Z głośników płyną słowa dyrektora. Dziękuje nam za wyzwolenie kraju spod władzy despoty – Saddama, niech nam Bóg wynagrodzi. Z pomocą Boga teraz będzie można zacząć żyć normalnie i budować Irak na nowo, a Polskę i Irak łączyć od dziś będzie wielka przyjaźń.

Oklaski przerywa huk. Pękł balon. Ożywienie. Komentarze, że to jak mały wybuch bomby, że dzieci musiało wystraszyć (choć nie wyglądało na to), skojarzyć się z wojną.

- Od tego zacznę tekst, że wszystkich wystraszył wystrzał, a to był balon. Musi być coś ciekawego przecież – mówi kolega dziennikarz i nie jestem pewny, czy żartuje.

Dzieci znudzone przemówieniami coraz śmielej uśmiechają się do wszystkich. Mają od 10 do 15 lat. Najstarsze dziewczyny noszą na głowie w charakterystyczny sposób założone chusty.

 

Takie ładne dzieci

 

Dzieci jeszcze są w drodze z ratusza, kiedy przed przedszkolem stoi już grupa dziennikarzy. Dyskutują.

- Może ty będziesz wiedział. Żydzi to są chrześcijanie, czy nie?

Patrzę, czy to żart. Chyba nie.

- Raczej przeciwnie – mówię głupio.

- Ale Chrystus był Żydem, co nie? To jak? Nie był chrześcijaninem?

Idą dzieci!

- Prosimy, prosimy, to jest nasze przedszkole!

Kiedy trwa zapoznawanie się, a dyrektorka opowiada o przedszkolu, Hajmen – nastolatka o mądrej twarzy, okolonej chustą i o smutku w oczach zatrzymuje się przed przedszkolnym regałem z książeczkami. Wśród bajeczek leży rozłożony katalog z kosmetykami „Avonu”. Hajmen bierze go powoli, ostrożnie, przerzuca jedną kartkę, drugą, ogląda uważnie, uśmiecha się nieznacznie, dyskretnie. Podchodzą dziewczyny. Pokazują sobie bez słowa co ciekawsze zdjęcia kosmetyków. Nagle – zażenowanie – na jednym ze zdjęć modelka jest w samej bieliźnie. Hajmen zakrywa dłonią goły brzuch modelki. Wszystkie wybuchają krótkim śmiechem.

Chłopcy łapią zabawkowe instrumenty. Podają mi harmonijkę ustną, żebym pokazał, jak się na tym gra. Rozbawiło ich dmuchanie w dziurki. Podają zabawkowy akordeon. Zaimponował im! Wyrywają sobie. Natomiast nie mają problemu z gitarą i z gwizdkami. Całe przedszkole gwiżdże i dudni.

- Jesteśmy przedszkolem integracyjnym – mówi tymczasem pani dyrektor. Błyskają flesze. – Na przykład to malutkie dziecko, które tu raczkuje – wskazuje pani dyrektor chłopczyka, który w tym momencie, na tę jedną chwilę, dzięki sierotom wojennym z Iraku znalazł się w centrum uwagi. – Ma nowotwór mózgu.

Tłumaczenie na arabski. Chwila ciszy, ale tylko chwila. Chłopczyk odraczkował, panie przedszkolanki zachwycają się irackimi dzieci. – Takie ładne te dzieci. Tak ich szkoda!

Abu Fasar, tłumacz i opiekun, wywołuje dla nas jedno z dzieci – energiczną, radosną Njoran, której imię znaczy ‘ogień’, może 12-letnią, w za dużej czapce z daszkiem.

- Mam siedem sióstr. Wszystkie wyszły za mąż, ale żadna nie może mnie wziąć do siebie, nie ma warunków – opowiada Njoran. – W sierocińcu jestem od dziewięciu lat, od czasu poprzedniej wojny. Podoba mi się, że w Polsce jest tyle zieleni. Nie chcę wracać do Iraku. Chcę tutaj zostać.

Słyszę, jak panie z przedszkola użalają się nad nimi.

 

Rzeczy egzotyczne i ciekawostkowe

 

- Jak jest w tym Al Hillah? Rzeczywiście ciągle wybuchają bomby? – pytam Aminę Gubartallah, urodzoną w Sudanie czarnoskórą Polkę w polskim mundurze wojskowym. Amina jest cywilem, ma doktorat z prawa międzynarodowego zrobiony na Uniwersytecie Warszawskim. Pracuje dla wojska polskiego w Iraku. Przyjechała z dziećmi, jako opiekunka.

- Nie cały czas – odpowiada enigmatycznie. Złapałem ją, kiedy schroniła się w gabinecie dyrektorki, żeby zapalić amerykańskiego papierosa. Jest tak oszczędna w słowach, jak tylko można. Mówi, że odwiedza tam szpitale i szkoły, że brakuje wszystkiego, że brakuje bardzo. Przypomniałem sobie te słowa później, kiedy już dało się zauważyć, że dzieci cały czas chodzą w tych samych ubraniach.

Pytam o rodziców tych dzieci. Amina mówi, że niektóre mają matki, ale one powtórnie wyszły za mąż, kiedy owdowiały i nowy mąż nie przyjął tych dzieci, bo nie było go stać na ich utrzymanie.

- To w Iraku sytuacja niezwykła znacznie bardziej niż w Polsce, żeby dziecko oddać do sierocińca – mówi Amina. – Zwykle bierze je choćby najdalsza jakaś rodzina. Ale teraz jest straszna bieda, nie ma warunków.

Pytam o siedem sióstr Njoran. Amina mówi, że kiedy dziewczyna kończy 17 lat, czasem wcześniej, dom dziecka szuka dla niej męża. Nie jest to łatwe, bo kobieta bez rodziny, z sierocińca, nie jest dobrą partią.

Pyta, czy może już iść. Na korytarzu dołapuje ją Telewizja Polska. Słyszę potem, jak skarży się Abu, że już ma dość, że ciągle te same pytania.

 

Jak o nich napisać? Jak o nich napisać? Nie potrafię zapamiętać ich imion, nie potrafię ich nawet wymówić. A nasze dziennikarskie zainteresowanie nimi sprowadza się do rzeczy egzotycznych i ciekawostkowych. Szukamy dramatycznych przeżyć na ich twarzach, strachu w ich oczach, obserwujemy ciekawie, jak się poruszają, jak patrzą na nasze niebo, drzewa, domy, jak mówią niezrozumiale, jak jedzą.

Ahmed Kerim, Enuar Fuad, Heddir Rehim, Hanin Hakim – próbuję zapisać sobie niektóre imiona.

 

 

Spotkanie cywilizacji

 

- Wyrzuciłem telewizję z ośrodka. Pakują się z kamerą, żeby kręcić, jak dzieci jedzą. Ja bardzo proszę, żeby dać spokój dzieciom przynajmniej w ośrodku – mówi prezes Bieniecki. Znów padał deszcz, ulice są mokre. Pakujemy się do kolejki linowej na górę Szyndzielnię.

- Chwilę! Dzieci i opiekunowie mają wjazd za darmo, ale o dziennikarzach nikt mi nic nie mówił! – denerwuje się pracownik obsługi kolejki. Króciutka pyskówka, bo przecież nikt z dziennikarzy nie zamierza płacić. – Normalnie zaraz zadzwonię do jego szefa, to zobaczy – odgraża się jeden z reporterów.

Trafiłem do wagonika z Hassanem i Abu. Próbuję nawiązać jakiś bardziej przyjazny kontakt.

- Nawet tutaj chcecie robić wywiady!? – krzywi się Hassan. Próbuję z Abu. Proszę, żeby powiedział choćby, kim jest.

- Snajperem – ucina krótko.

Nie ma kontaktu. I nie wiem, cholera, jak ja napiszę ten tekst.

 

Idziemy całą gromadą do górskiego schroniska. Dzieci otaczają prezesa, każdy chce iść z nim choćby kawałek za rękę, uśmiechają się do dziennikarzy, uśmiechają się coraz więcej i częściej. Wchodzimy w chmurę, która spowija szczyt góry. A ponad chmurą na ławeczce przed schroniskiem siedzi kolarz, cały w kolarskim wdzianku, odpoczywa. Obok stoi rower, na ramie – kask. Najpierw powoli, ostrożnie, potem coraz śmielej chłopaki otaczają kolarza, którzy patrzy na nich, śniadych, czarnookich, którzy wyszli z chmury, patrzy w milczeniu, jak dotykają roweru, próbują zakładać kask, sprawdzają, jak działa rower. Patrzy w milczeniu, jak naprzeciw niego staje kamerzysta i jak go doświetla. Cała ta scena nad chmurą odbywa się w absolutnym milczeniu i jest tak, jakby spotkały się ze sobą dwie całkiem obce sobie cywilizacje, które lustrują się nawzajem dla celów badawczych.

 

Pierwsze nieprzychylne komentarze w mieście:

- Tyle mamy biednych dzieci w Polsce! Najpierw naszym pomóc!

- Kosztowne efekciarstwo!

- To sadyzm! Przywieźć je tu na parę dni, pokazać inne życie i zawieźć z powrotem! To trzeba nie mieć wyobraźni!

Bieniecki macha na to ręką:

- Zawsze gadają, cokolwiek by się nie robiło.

Znajomy pracownik fundacji:

- 10 lat pracujemy z dziećmi stąd, mnóstwo rzeczy robimy na co dzień. A to teraz to feta!

Fundacja „Dziecięce marzenia” sprowadziła dzieci z Iraku na swoje dziesięciolecie, zamiast organizować nikomu niepotrzebną galę.

Kazimierz Bieniecki:

- Dzieci wszędzie przyjmowane są świetnie! Wszędzie bardzo serdecznie! Dla nich to jest zaskoczenie, że aż tak. Łącznie z tym, że ludzie znoszą nam do ośrodka paczki.

W telewizji pokazują wizytę dzieci w fabryce krówek.

 

Może go powieszą

 

Lody przełamał Jasiek, moje osobiste półtoraroczne dziecko, którego wziąłem do teatru lalek, bo myślałem, że będzie spektakl dla irackich dzieci. Spektaklu nie było, tylko samo zwiedzanie, za to Jasiek wędrował z kolan na kolana, a Hajmen i Szedżen dosłownie wyrywały go sobie. W następnych dniach będą podchodzić do mnie, mówić pytająco: „Bejbi, bejbi?” i wciskać do rąk, do kieszeni cukierki i czekolady.

Na scenie tłumacz Hassan z dyrektorem Mohammedem improwizują scenkę na temat sądu nad Saddamem. Krótkie dialogi typu „Słyszeliście, kumie, będą biedaczka sądzić. Kto wie, może go nawet powieszą” wywołują u dzieci salwy śmiechu.

- Dlaczego się tak śmieją? – pytam Aminę.

- Cieszą się. Każdy z nich miał w rodzinie kogoś, kto cierpiał przez Saddama, więc co się dziwisz.

Hassan udaje, że żałuje Saddama. Śmiejemy się wszyscy.

 

- Wszyscy są muzułmanami? – wypytuję Abu, korzystając z radosnego nastroju.

- Nie. Jedna wychowawczyni jest chrześcijanką. To ta bez chusty na głowie. A dzieci nie muszą jeszcze wiedzieć, nie muszą się deklarować, nikt od nich tego nie oczekuje. W ogóle wyznanie jest sprawą, o której się raczej w Iraku nie rozmawia.

- A dlaczego jedne dziewczyny noszą na głowach chusty, a inne nie.

- To zależy od zwyczajów, jakie panują w rodzinie.

- Ale te dziewczyny nie mają rodzin.

- I na pewno nikt im tego nie narzucił. Same sobie wybrały.

 

Chorzów. Wesołe miasteczko. Mały Murtada, którego imię znaczy ‘sędzia’, udaje, że sądzi Saddama.

- Dlaczego pozabijałeś nasze rodziny? Dlaczego okaleczałeś ludzi? Dlaczego niszczyłeś swój własny naród? – pyta Murtada.

- Bo to jest mój kraj i mogę w nim robić, co chcę! – odpowiada bezczelnie Saddam.

W gabinecie krzywych luster wszyscy pękali ze śmiechu. Prezes znów odpędził telewizję.

- Patrzę, a tu jakiś gość z telewizji zabiera mi kilkoro dzieci, bo sobie chce je gdzieś ustawić! – denerwuje się prezes. Odzyskał dzieci, przegonił gościa.

 

Kto robi z nich małpki?

 

Moment kulminacyjny. Jako taki jest oczekiwany. Spotkanie w Domu Żołnierza z dziećmi i rodzinami żołnierzy 18 Batalionu. W większej liczbie niż zwykle schodzą się dziennikarze. Dzieci irackie siadają grzecznie na krzesłach po lewej stronie sali. Odczuwa się pewne napięcie. Wszyscy wyglądają rodzin żołnierzy stacjonujących w Iraku. Leci spektakl – jeden, drugi. Jest kilka rodzin dzieci występujących w spektaklu, wszyscy siedzą w milczeniu. Fotoreporterzy szaleją po sali, strzelają z migawek, jedno zdjęcie po drugim, we dwójkę, we trójkę naraz długo celują w twarz jednego dziecka, potem następnego. Szczególną popularnością, jako obiekt cieszy się Amina – murzynka w polskim mundurze, w chustce na głowie, z dziećmi.

- Przesadzają z tymi zdjęciami. Muszą tak? – nie wytrzymuje osoba z widowni. Dzieci siedzą nieporuszone, uśmiechają się. Po spektaklu grzecznie wychodzą. Okazuje się, że była jedna tylko żona żołnierza z córeczką. Zatrzymała ją dziewczyna z „Faktu”.

- Myślałam, że dzieci będą się wspólnie bawić, a nie siedzieć tylko i patrzeć na spektakl, który nie wiem nawet, czy był dla nich.

Dziewczyna z „Faktu” podłapuje tę nutkę niezadowolenia i zadaje pytanie, które niemal zwala mnie z nóg.

- Czy pani się podoba, że wożą te dzieci na pokaz, jak małpki w klatce?

Kobieta automatycznie przyjmuje narzucony jej ton, odpowiada, że może tak, że może rzeczywiście.

Dawno nie słyszałem tak wrednego pytania.

- Dlaczego pani tak uważa? – dopytuję.

- Ciągle się ich pokazuje. Irackie dzieci wysiadają z autobusu, irackie dzieci jadą kolejką w góry, irackie dzieci w fabryce krówek stoją, machają do kamery... Dziwnie to wygląda... no nie wiem...

 

Njoran i Hanin uśmiechają się do nas radośnie. Nie rozumieją kompletnie tego, co mówimy. Dotykają z podziwem jasnych włosów córeczki kogoś z widowni. Ta protestuje gwałtownie.

- Odejdźcie proszę – mówi zaniepokojony tata.

 

Amina zapala amerykańskiego papierosa.

- Coraz więcej dziennikarzy i wciąż te same, te same pytania – mówi cicho.

Dzieci zmęczone. Kolację jedzą z nosami w talerzach.

 

U nas też jest śmierć

 

Większość słów w języku arabskim zawiera trójspółgłoskowy rdzeń. Ten rdzeń to sama istota wyrażanej rzeczy. Na przykład istota uczenia i uczenia się, spółgłoskowy ekstrakt nauki to DRS. Z tego rdzenia tworzy się wszystkie wyrazy w rodzaju: uczyć się, nauczać, zeszyt, student etc.

A więc całe postrzeganie świata, zdobywanie wiedzy o świecie, sposób myślenia o nim idzie u nich od rdzenia, od ogólnej istoty rzeczy do konkretnych przypadków, które ów rdzeń zawierają.

 

Nazajutrz z rana czekają na nich w Państwowym Liceum Plastycznym.

Szepty: - U nich chyba nie wolno ludzi ani zwierząt malować.

- Nie, to u Żydów nie wolno.

- A co za różnica?

Największe zainteresowanie budzą kilimy, gobeliny i nauka tkactwa. Wychowawczynie wypytują o szczegóły.

- W Iraku są tradycje tkackie? – pytam Abu.

- Pewnie, że tak – żachnął się, zdziwiony, że w ogóle o to pytam. – I to jakie!

No tak, latające dywany  – przypominam sobie, ale nie mówię na głos.

Pytają o duży gobelin wiszący na ścianie, o to, co przedstawia.

- To wyraz uczuć, rzeczy, które trudno sformułować w słowa – tłumaczą plastycy. Kiwanie głowami. – Zrobiła to uczennica, która chorowała na raka – tłumaczą plastycy.

Chwila ciszy przed ścianą z gobelinem. W naszym bogatym, obfitującym w wodę, jasnym, kolorowym świecie też jest nieszczęście i śmierć.

 

Kaczor Donald farmę miał

 

I jak tu się nie przerazić nauką arabskiego, kiedy okazuje się, że jedna litera może być zapisana na cztery różne sposoby. Inaczej wygląda na początku, inaczej w środku, inaczej na końcu wyrazu, a inaczej zapisana samodzielnie. Najłatwiej rozpoznać te litery, które nie łączą z innymi z lewej strony, tylko z prawej, ponieważ ich wygląd nie jest tak zmienny.

Arabska sztuka pisania uczy, że dokładnie ta sama rzecz może zupełnie inaczej wyglądać w zależności od miejsca i otoczenia, w którym się znajduje – to jedna z podstawowych, znanych już dzieciom, nauk.

 

- Witamy irackich przyjaciół! Tra laaa la la laaa!!!! – drą się głośniki w domu kultury. Wodzirejka jest niesamowita! Prowadzi zabawę z dziećmi, jakby to był bal sylwestrowy na statku rejsowym.

Polskie dzieci patrzą na Irakijczyków niepewnie, chłopcy spode łba, za mało czasu, żeby się poznać. Jedna zabawa za drugą.

- Teraz każdy powie swoje imię, a pozostali je powtórzą! – krzyczą głośniki.

Akurat! O ile udało się jakoś z małym Mohammedem, to wykrzyknięcie: Hind Abd al Ameer przerasta nawet możliwości pani wodzirejki, która rozkłada bezradnie ramiona. Ale nic to! Tańczymy walczyka labado! Łapiemy się nawzajem za ramiona! Za brzuchy! Za kolanka!

Konsternacja. Dla polskich dzieci to normalka. Chłopcy bez obciachu trzymają dziewczynkom dłonie na brzuchach i nawzajem. Ale starsze dziewczyny arabskie wycofują się z labado. Młodsze niepewne i ciut może wystraszone dotykają się tylko nawzajem między dziewczynkami. Dyrektor chłopców stara się trzymać do końca, ale dotyka tylko własnych kolan i własnego brzucha, udając, że nie rozumie, co usilnie stara się mu pokazać pani wodzirejka. W zamian intonuje arabską zabawę – prostą, polegającą tylko na chodzeniu do wyklaskiwanego rytmu i powtarzaniu słów piosenki, których nikt z naszych nie jest w stanie powtórzyć.

- My po iracku nic, ale będziemy śpiewać lalala! – zachęca wodzirejka.

Piosenka jest radosna i porywająca. Kolejne dzieci wyśpiewują te same słowa, wychodząc na środek. Amina ani Abu nie wiedzą, o czym mówi ten tekst. – To jakiś dialekt, gwara – tłumaczą.

- O deszczu – tłumaczy potem Hassan. – Cieszą się z deszczu.

- A teraz zaśpiewamy wszyscy „Kaczora Donalda”. To bardzo proste! Irackie dzieci śpiewają „lalalala” i refren „ija ija o”! – krzyczą głośniki. Już leci melodyjka. Wszystkie dzieci machają rączkami i śpiewają chórem amerykańską piosenkę „Kaczor Donald farmę miał! Ija ija ooo!!!”

W radiu podają właśnie, że amerykańscy żołnierze zastrzelili irackie dzieci razem z ich ojcem, który prowadził samochód i nie zatrzymał się ponoć na posterunku kontrolnym.

 

A tak wygląda góralka!

 

- W Al Hillah jest spokojnie – mówi Jacek Matuszak. – Nawet parę razy wyszedłem sam, bez obstawy, na ulicę.

Jacek to kolejny cywil, który pomaga wojsku. Między innymi robi gazetę dla polskich żołnierzy.

Siedzimy w auli liceum. Kiedyś tu był Komitet Wojewódzki PZPR. Przed niedawnym stołem prezydialnym licealiści z zespołu „Alert” prezentują stroje ludowe krakowiaków i górali. To są kierpce, to ciupaga, to apaszka, a to pawie pióro. Pokaz góralskich tańców wywołuje aplauz.

- Oni naprawdę są nam wdzięczni, że obaliliśmy Saddama. Wiesz, że kiedy go aresztowano, do naszej bazy w Camp Babilon ustawiła się długa kolejka ludzi z prezentami dla nas i z podziękowaniami.

Mówi, że wojsko polskie pomaga wyposażyć szkołę w Al Hillah, że naprawdę nie ma się czego wstydzić.

- To kto podkłada te miny? Kto strzela?

- Czasem zwykli bandyci, czasem jacyś dziwni ludzie z zewnątrz, nie Irakijczycy.

I tu przerywa nam „Czi ła ła”. I tu zaskoczenie, szaleństwo i taniec! Tańczyliby dalej, ale trzeba iść.

- Zrobić im dyskotekę, prezesie! – pada propozycja.

Tego w programie nie przewidziano. Prezes sprawnie wyda dyspozycje. Wieczorem w ośrodku będzie dyskoteka.

Tymczasem dzieci łamaną polszczyzną, ale melodyjnie śpiewają „Sto lat”. To jedyna polska piosenka, jakiej udało im się nauczyć. Śpiewają ją teraz przy każdej okazji.

Bolek w tureckiej czapce

 

Przewodnik po Studiu Filmów Rysunkowych, który pomyłkowo bierze mnie za tłumacza na wejście zaskakuje mnie hasłem:

- Pokazują te dzieciaki, jak małpki w zoo.

Zastanawiam się, czy czytał „Fakt” i czy to stąd.

Dzieci już nieco zmęczone, już nie bardzo ich interesuje, ile pracy trzeba włożyć, żeby wykonać jedną sekundę filmu. Odpoczywają w sali projekcyjnej, gdzie Bolek i Lolek na latającym dywanie podróżują na Bliski Wschód. Spadają z dywanem na głowę pobożnego, troszeczkę głupkowatego muzułmanina. Bolek w tureckiej czapeczce i Lolek w turbanie przechytrzają wszystkich. Patrzę na twarze dzieci. Nikt się nie uśmiecha. Patrzą uważnie, ale z powagą na kolejne bajki.

 

O pierwszych stuleciach średniowiecza przywykliśmy myśleć, jako o „ciemnych wiekach”. A przecież to czas niesamowitego wzrostu, potęgi i rozkwitu świata arabskiego z jego nauką, sztuką i architekturą. To czas Mahometa, którego poprzednikiem był mądry prorok Jezus Chrystus, czas pierwszych kalifów, czas kiedy cywilizowany świat w swojej dużej części nawraca się na islam, czyli na wiarę w jednego boga. To czas, kiedy język arabski i ‘allah’ , czyli arabskie brzmienie słowa ‘bóg’ stają się znane w całym cywilizowanym świecie – od Mezopotamii, kolebki ludzkości, przez królestwa Afryki po daleką Hiszpanię.

 

Gdzie jest policja?

 

Z powodu deszczu mecz piłki nożnej Polska-Irak został przeniesiony do ciasnej sali gimnastycznej liceum im. Żeromskiego. Chłopcy z ligi osiedlowej strzelają chłopakom z Iraku jednego gola za drugim. Przestałem liczyć. Arabskie dziewczyny w chustach pod drabinkami nie mają wprawy w kibicowaniu, zasłaniają się dłońmi przed piłką.

Sędzia: - Dajcie im strzelić jedną bramkę, bo będzie głupio. Albo lepiej dwie.

Prezes ma lepszy pomysł. Starsi chłopcy z ligi osiedlowej zagrają razem z Irakijczykami w jednej drużynie. Sytuacja zmienia się diametralnie. Kiedy kolejny raz piłka trafia w polski materac imitujący bramkę, prezes gwiżdże na koniec meczu. – Remis! – krzyczy. – Remis!!!

Obydwie drużyny dostają puchary.

 

- Dopytują się, dlaczego w Polsce nie ma policji na ulicach – mówi prezes Bieniecki. – Przez wszystkie te dni nie spotkaliśmy policjanta. Pokazałem im strażnika miejskiego, mówiąc, że to jest policjant. Poprosiłem, żeby się uśmiechnął, żeby był przyjazny.

 

Dorożką na Wawel!

 

Nareszcie słońce! Siedzimy na rynku w Krakowie z ekipą TVN 24, czekając na dzieci. Były już w Wieliczce i w szpitalu w Prokocimiu, odwiedzić irackiego chłopca z Al Hillah, który dwie godziny po tym, jak Bush ogłosił koniec działań wojennych został ciężko raniony odłamkiem. Okazało się, że dzieci się znają.

- Al Hillah to nie jest duże miasto – tłumaczył potem Hassan, który nie dowierza statystykom mówiącym, że mieszka tam 300 tys. ludzi. – To gruba przesada – twierdzi. – Zresztą to naprawdę co innego miasto tam i miasto tu, w Polsce.

Czekamy. Telefony do prezesa. Dziennikarze proszą, żeby oddzwaniał do nich, kiedy będzie z dziećmi na rynku. Prezes odmawia. Musi uważać na dzieci.

Są!

- Idziemy do dorożek przy Floriańskiej! – komunikuje przez telefon prezes. Ekipa ustawia kamerę na wprost Floriańskiej. Niezadowoleni, że tyle musieli czekać.

– Pierdolone irackie bachory! – rzuca głośno dziennikarz TVN 24. Właściwie powinienem był mu przywalić.

Nagle – stukot kopyt! Wjeżdżają na rynek dorożki, w których siedzą roześmiane dzieci i machają rękami. Hajmen i Zemen sprawdzają, czy im spod chust nie wyjrzały włosy. Njoran zanosi się śmiechem. Malutka Medżde wielkimi brązowymi oczami próbuje wypatrzeć, gdzie kończy się wieża Kościoła Mariackiego. Anwor rozpoznał mnie i pokazuje innym. To ten od bejbi! Każą wsiadać. Na Wawel! Na Wawel! Już daleko z tyłu zostawiamy ekipę TVN.

- Właścicielka tej dorożki postanowiła zafundować dzieciom przejazd. Dla nich to chyba jedyna okazja w życiu – wyjaśnia mój dorożkarz, prywatnie student zarządzania. – Namówiła kilku innych dorożkarzy.

Pytam, czy kiedyś już wieźli jakąś wycieczkę za darmo. Myśli przez chwilę.

- Nie, to pierwszy raz.

Kiedy wracamy na rynku czeka już tłumek dziennikarzy. Fotoreporterzy pstrykają głównie dziewczyny w chustach wśród krakowskich gołębi. I oczywiście Aminę. Dołącza się Lajkonik, pozuje chwilę, żeby spuentować potem wszystko zachrypniętym himmilsbachowskim głosem:

- No, fotoreporterzy, a teraz ściepka na Lajkonika! A co!

 

Grają hejnał. Hassan tłumaczy w czym rzecz, dlaczego hejnał jest urwany. Krótko mówiąc kiedyś jeden muzułmanin postrzelił trębacza w trakcie i dlatego.

Być na krakowskim rynku i nie wejść do Kościoła Mariackiego? A jednak!

- Stać! Nie wolno! – gruby strażnik nie pozwala nam przejść przez kościelną bramę. Lustruje iracką wycieczkę. – Tam wejście dla zwiedzających, tu na modlitwę! Tam negocjujcie – odpowiada krótko i oschle na prośby prezesa. Bilet do kościoła nie jest drogi, ale pomnożony przez 20 daje już pewną sumkę, a środki są ograniczone. Prezes idzie po prośbie do strażnika w wejściu dla zwiedzających.

- My tylko na chwilę. Wejdziemy i wyjdziemy. To dzieci z Iraku, które...

- Każdy tak mówi – ucina gburowato strażnik.

Jak wytłumaczyć dzieciom, że nie wpuścili nas do kościoła, bo nie mieliśmy biletów?

 

Szczególnie traumatyczne przeżycia

 

W czasach zawziętych kłótni o to, w jaki sposób i w jakim stopniu Chrystus był synem Boga i jakie są relacje między trzema osobami Trójcy, wielu ludziom prosta wiara islamu mogła wydawać się atrakcyjna – wiara, która mówiła, że Bóg jest jeden, niepodzielny i już, że dziećmi Boga jesteśmy wszyscy w takim samym stopniu, że ci, którzy wierzą w boskość Chrystusa i w Trójcę to politeiści po prostu, poganie.

 

Idziemy do Mcdonaldsa. Irackie dzieci lubią Mcdonaldsa. Do tego nie ma obawy, że ktoś się czymś zatruje i łatwo uniknąć wieprzowiny.

- Nie jedzą też ziemniaków, tylko ryż – tłumaczy Hassan dziennikarce. Dzieci, a przede wszystkim tłumacze i Amina wciąż odpytywani są przez dziennikarzy – co im się podobało, gdzie byli i niech dzieci coś powiedzą od siebie.

- Proszę mi opowiedzieć o jakichś dzieciach, które miały szczególnie traumatyczne przejścia – proponuje kobieta, która przedstawia się, jako dziennikarka „Newsweeka”. Każdy szuka jakichś anegdot, historii sercesczipatielnoj, ale wszyscy opiekunowie konsekwentnie tego unikają.

- Wszystkie te dzieci miały ciężkie przeżycia. Wszystkie przeżyły wojnę. Wszystkie straciły rodziców i nie mają nikogo, kto by je wziął do siebie – tłumaczy Hassan słowa dyrektora. Dziennikarka jest niezadowolona. – Nie to chciałam usłyszeć.

Chce jechać z dziećmi do Bielska i przenocować w ośrodku, żeby jeszcze podręczyć wszystkich pytaniami w drodze i na miejscu. Na szczęście, kiedy dowiaduje się, że przejazd, owszem, za darmo, ale nocleg kosztowałby ją 20 złotych, wyraża swoje niezadowolenie i rezygnuje.

- Nie, dziennikarze nie dokuczają specjalnie. Obawiałem się, że będzie gorzej – mówi prezes.

 

Z dwudziestką ciekawych wszystkiego dzieci każdy punkt programu trwa długo. Zebrać wszystkich, prowadzić do toalety, zamówić, poczekać aż wszyscy zjedzą, policzyć itp. Nie ma już czasu na zwiedzanie czegokolwiek. Grodzką idziemy pod Wawel, gdzie stoi autokar. Iraccy wychowawcy kupują na pamiątkę z Polski zachodnie perfumy dla swoich mężów i żon.

Jeszcze dopada nas jeden dziennikarz. Hassan tłumaczy, jakby mówił z pamięci. – Podobały im się ulice, budynki, drzewa, chodniki, place – wylicza, kończąc sakramentalnym – zieleń i góry.

Rozmawiamy z Aminą, że z całej wycieczki najbardziej zapamięta dziennikarzy.

- Ty byłaś uchodźcą z Sudanu, tak? – odważyłem się ją wreszcie zapytać, kiedy kupowaliśmy papierosy.

- Tak.

Milczenie.

 

Językiem arabskim, językiem Koranu, mówi się w dwudziestu dwóch państwach. Jak żadnym innym. To tak jakby we wszystkich państwach Europy ludzie mówili po łacinie.

 

Saddam first

 

Nie, nie będę ich o nic wypytywał. Nie chcę być kolejnym pytaczem. Pierwotnie chciałem skorzystać z dwuipółgodzinnej podróży z Krakowa do Bielska, żeby powypytywać o wszystko, co jeszcze chciałbym wiedzieć, co wydawało mi się niezbędne do potrzeb tego tekstu. Ale wchodząc do autobusu już wiedziałem, że nie. Dosyć!

Hajmen wskazała mi puste miejsce obok siebie, po czym od razu odwróciła twarz w stronę okna. Zawsze serdeczny i uśmiechnięty Mohammad, dyrektor sierocińca chłopców sam, na ile pozwala mu jego znajomość angielskiego, zagaja rozmowę, dopytując się, jak jest po angielsku „Wyborcza”. A potem sam zaczął mówić o Saddamie, że to morderca, że nie ma chyba nikogo w Iraku, komu by Saddam kogoś z najbliższej rodziny nie skrzywdził.

- Mohammad, powiedz mi, kto zabił rodziców tych dzieci? Saddam? – pytam więc.

- Tak – patrzy mi w oczy. Mówi teraz powoli i wyraźnie, cedząc słowa i pokazując na palcach:

- Saddam first, Iran second, American third.

Powtarza to jeszcze dwukrotnie.

- Mohammad, powiedz mi, jaka będzie przyszłość tych dzieci? Co ich tam czeka?

Mohammad uśmiecha się szeroko.

- Czeka ich naprawdę dobre życie. Zobaczysz, za pięć, sześć lat wszystko się nie tylko unormuje, ale cały kraj będzie się pięknie rozwijał. To jest naprawdę bogaty kraj. Teraz, kiedy na wszystkim nie leży łapa tego mordercy Saddama, będzie wszystko dobrze.

- To dlaczego do naszych strzelają?

- Kto strzela? Ja takich nie znam. Słyszałem o nich, ale nie wiem, co to są za ludzie, ani skąd oni przyszli.

- Te dzieci nie będą do nas strzelać, te dzieci nie będą myśleć źle o Polsce, o tym jestem przekonany – mówi swoim spokojnym basem prezes Bieniecki.

Dziewczyny w autobusie zdejmują chusty, wygładzają je. Mają piękne, kruczoczarne, gładko upięte włosy. Jedna tylko Zemen nie odkrywa głowy. Próbuje uczyć mnie arabskiego. Pokazuje na słońce, na niebo, na mijane domy i wypowiada słowa, które brzmią dla mnie, jak czarodziejskie zaklęcia.

Hajmen o mądrych oczach bierze mój podręcznik do arabskiego i odczytuje miękko, melodyjnie kolejne słowa:

Bint – dziewczyna, banat – dziewczyny, dżamil – piękny, zaudż – mąż, nadżmun – góra, dars – lekcja, sirrun – tajemnica.

- One mają czternaście i piętnaście lat – mówi Mohammed, dyrektor. Według irackiego prawa piętnastoletnia dziewczyna może już wyjść za mąż.

W przewodniku Pascala po krajach arabskich ostrzegają turystów, że wciąż bardzo dużą wagę przywiązuje się do tego, aby dziewczyna arabska była nieskalana i poza podejrzeniem. Za to kobiety z Zachodu mają reputację rozpustnych, dlatego, ostrzega przewodnik, narażone są na ciągły podryw.

Zaczyna się śpiew – melodyjny, rytmiczny. Mohammed śpiewa o swoich trzech córkach, które zostały w Iraku. Zachodzi słońce. W nocy wyjeżdżają. Jutro rano jeszcze uścisk dłoni premiera i samolot do Kuwejtu. Dzieci nie chcą wracać. Hajmen i Hind mówią, że chciałyby studiować w Polsce.

Ostatnia kolacja. Ryż. Dziennikarze. Zmęczenie.

Firma „Wójcik” przysyła prezenty – komplet ubrań dla każdego. Wcześniej brali miarę z każdego irackiego dziecka. Mówią, że pamiętali, żeby nie umieszczać na ubrankach wzorków ze zwierzątkami.

 

Silne poczucie kruchości tego świata wydaje się od początku towarzyszyć historii Arabów. Nomadyczne poczucie bycia w drodze, wędrowania po pustyni, na której nie ma nic stałego z wyjątkiem jej istoty, z wyjątkiem piasku. Dominujące nad innymi poczucie, że nasz rdzeń, nasza istota jest zakorzeniona gdzie indziej.

 

Nowy świat

 

Godzina 1.30. Pudła z prezentami, kanapki, torby upychane są do autobusu. Dziennikarze pomagają nosić. Dzieci rozespane, bardzo poważne, bardzo ciche. Wszystkie żegnają się z nami uściśnięciem dłoni. Nie, nikt nie płacze. Patrzą na nas tylko wielkimi, ciemnymi oczami przez szyby. Dopiero potem, w Warszawie, kiedy będą wchodzić do samolotu, zacznie się rozpacz i głośny płacz. Siłą niemal trzeba je będzie umieszczać w samolocie. Teraz, w Bielsku wszyscy są jeszcze spokojni, jeszcze myślami tutaj, jeszcze uśmiechają się do nas poważnie.

Kilku chłopców założyło już nowe ubrania. Koszulki z napisem „New country”. Na spodniach mają napisy „wanted”, co robi zaiste piorunujące wrażenie. Jeden z najmniejszych chłopców ma przy koszulce plakietkę z napisem „Iraq is back”.

Jadę za nimi jeszcze jakiś czas i czuję, jakby mi ktoś wyrwał kawał mięśnia sercowego, kiedy autobus znika w ciemnej nocy i zostaje nad drogą tylko jasny, świetlisty półksiężyc.

 

„A kiedy wszystko się zmieni, to jakby świat został stworzony na nowo”

- Abd ar-Rahman Ibn Haldun -

 

Artur Pałyga

 

klemens : :
iwcia_iwon
24 stycznia 2005, 17:55
rzeczywiście szkoda

Dodaj komentarz